Im bardziej postępuje kolejny dzień, coraz krótszy, ciemniejszy, tym częściej przekonuję się jak ciężko jest wstać rano.
Czy zauważyliście, że łóżko o poranku posiada własną grawitację? Trudno ją pokonać. Ciepło poduszki, niezwykła przytulność kołderki powoduje we mnie pobór lenistwa, „nicnierobienia”, spauzowania. Jakie to łatwe.

I tu pojawia się nowa przygoda – adventure. Adwent to proste oczekiwanie. Stęsknienie, które może przerodzić się w jakże niezwykłe wykrzyknięcie MaranTha, Przyjdź, Panie Jezu!
Hmm, do czego ma przyjść? Dziś Ewangelia podpowiada, że to nie On ma przyjść. On zabiera nas w podróż, niezwykłą, każe wszystko zostawić innym. Tak jakbyśmy mieli zabrać tylko to, co najważniejsze. Dziś jeszcze nie wiem, co jest dla mnie najważniejsze. Nie potrafię powiedzieć. Nie smucę się. Po to jest adwent; to taka advent-ure z Bogiem, który rusz w drogę.
Chciałbym pójść, mam wiele oporów, bo kołderka moich zaniedbań wydaje się cieplejsza, mami i usypia. Dlatego niezwykłe jest to dla mnie słowo: CZUWAJ. To zawołanie znane wielu harcerzom. Wzywa, posyła, budzi szacunek. Chcę czuwać.
Powoli, bardzo powoli. Bez pośpiechu. Ale z Nim.