Dzisiejszy fragment ewangelii (Łk 1,5-25) ma dla mnie szczególne skojarzenia. Pojawia się tam Elżbieta. Jest to imię mojej rodzicielki. W przeddzień mojego osobistego święta jakoś wyraźnie odczytuje ten fragment.
A jest w nim sporo ciszy. Dlaczego? Anioł w finale rozmowy z Zachariaszem oznajmia mu, ze nie będzie korzystał z daru, który nam współcześnie chyba bardzie przeszkadza jak pomaga – z daru mowy. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że ten stan przypada na najważniejszy czas dla brzemiennej Elżbiety. Oto ten, który w nieco zaskakujących okolicznościach zostaje ojcem, tak naprawdę nie będzie jakąś wielką pomocą dla swojej żony. Ewangelista przywołuje 5 miesięcy. Dlaczego? Z prostego powodu. Te miesiące są istotne, szczególnie dla matki. Zachariasz nie pocieszy jej, nie porozmawia, nie szepnie czułego słowa na ucho – jest niemy.
W tym czasie przecież kobieta tego potrzebuje, szczególnie w podeszłym wieku.
Jak ważne jest także ostatnie zdanie. Elżbieta kwitnie w ciąży, dojrzewa, choć jeszcze przed chwilą była uschła w oczach oschłego Zachariasza. Te słowa usłyszy za dokładnie miesiąc Maryja, która przyjdzie pomóc swojej krewnej. Jej słowa poruszą świat Elżbiety i Maryi tak mocno, że malutki Jan Chrzciciel roztańczy się we wnętrzu tej pierwszej.
Zatem w centrum uwagi Łukasza wcale nie jest Zachariasz, choć poświęca mu sporo słów opisu. Cała Ewangelia kończy się wyznaniem Elżbiety. I to jest dziś klucz. Czasem trzeba zamknąć usta, by przemówił do nas Pan mocniej niż się spodziewamy.